Klatka…
Pierwsze przymrozki…
Pierwszy szron, srebrzący trawę.
Pierwszy mróz, ścinający ziemię, która staje się coraz twardsza…
Przebaczyłam sobie, że straciłam czas…
Przebaczyłam sobie, że tak długo siedziałam w klatce…
Pozostało mi tylko kojące szuranie butami w zaspach opadłych z drzew liści…
Wyszłam z pośpiechu, z wiecznego „muszę”.
Weszłam w naturę.
I zrozumiałam.
Poczułam znów dotyk łagodnego wschodniego wiatru na twarzy.
Na początku delikatne muśnięcie wraz z szeptem:
„Zmień myślenie… zmień myślenie, Ukochana…”
Szept przeszedł w głos,
wietrzyk zmienił się w wiatr,
mówił coraz głośniej,
aż siła jego tchnienia nie pozwalała mi stać.
Ale stałam nadal.
Zwróciłam twarz ku wschodowi,
odważnie naprężyłam wszystkie mięśnie,
by przyjąć całą jego siłę,
by słuchać jego słodkiego głosu.
Owiewał mi twarz pocałunkami tak mocno,
że moja twarz nim pachnie.
Moja twarz pachnie Tobą…
Moja dusza pachnie Tobą…
Porywy wiatru wzmagały się
do momentu, w którym zrozumiałam…
I wtedy gwałtowny ostatni wicher połamał,
powykręcał kraty mojej klatki.
Stałam się wolna,
bo zrozumiałam,
że moja klatka nie była zewnętrzna,
że nie stworzył jej drugi człowiek,
że nie jestem bezwolna,
że moja klatka miała kraty utkane z moich własnych myśli,
że karmiłam się w niej własnymi ograniczeniami,
że to ja sama ją stworzyłam,
by czuć się bezpiecznie,
by schować się za narzekaniem na los,
by uniknąć odpowiedzialności winiąc innych wokół,
a tak naprawdę…
by nie czuć…
bólu,
zranienia,
ciosu…
Ze strachu weszłam do klatki,
którą stworzyłam własnymi lękami.
„Zmień myślenie… zmień myślenie, Ukochana…”
I stałam się WOLNA!