Pierwszy
W moim przypadku
nie pierwszy…
Już we wrześniu
pojawił się w górach,
choć nikt się go nie spodziewał.
Ale teraz
był wyczekiwany,
wypatrywany co dzień
przez małą dziewczynkę
we mnie.
Tak jak dawniej,
gdy każdego ranka
biegła do okna,
by sprawdzić,
ile przez noc
go przybyło…
Teraz
mała dziewczynka
też biegnie codziennie do okna
z nadzieją,
że zobaczy choć trochę bieli,
przykrywającą wszystko
jak kołderką,
by świat zasnął,
odpoczął.
To dlatego tak się ucieszyłam,
gdy w końcu,
budząc się rano
i spodziewając się za oknem
zwykłej zszarzałej zieleni,
odkryłam,
ku mojemu wielkiemu zdumieniu
i jeszcze większej radości,
że jest,
przyszedł,
wytęskniony,
upragniony.
Nawet powietrze się zmieniło,
nareszcie śnieg!
Pierwszy większy śnieg tej jesieni.
Marzyłam,
by móc po nim chodzić,
skrzypieć butami,
dotknąć go
i patrzeć jak się topi
od temperatury ludzkiego ciała,
przyglądać się każdemu płatkowi,
bo już nigdy
takiego samego
nie znajdę…
Najbardziej jednak zabolało,
gdy zamiast delektować się
cudowną zamiecią śnieżną,
spieszyłam się do pracy…
Żałowałam ulotności piękna natury,
żałowałam, że nie mogę się nią nacieszyć,
że nie mogę jej zatrzymać.
Ale bardziej jeszcze
zabolało rozstanie,
bo po kilku dniach,
nikt już nie pamiętał,
że było biało…
Od tamtej pory
modlę się
przed każdym odsłonięciem zasłon,
by w końcu
biel, która rozjaśnia nie tylko świat,
ale również duszę
i umysł,
zagościła na dobre
i nie opuściła nas,
wiecznie głodne śniegu dzieci,
aż do wiosny.
Czekam nadal…