Burza…
Jedna z
wielu
w przyszłości,
ale ta
jest niezwykła,
bo pierwsza
w tym roku,
tej wiosny…
Choć
za każdym razem
jest
niezwykła,
tajemnicza,
bo nikt nie wie,
co będzie
po niej…
Czasem wyczekiwana,
ze względu
na szansę
deszczu,
tego, że
coś urośnie
na grządkach,
że oczyści
powietrze
przesycone
duchotą,
skwarem,
zbyt wysoką
temperaturą;
że przyniesie
ożywczy
ozon,
który aż czuć
w nozdrzach
i pod skórą…
Czasem burza
budzi taki strach,
że aż ludzie błagają
Niebiosa,
by te
jej
nie przysyłały…
Ale czyż
nie bardziej
niebezpieczne jest
pozostawanie
w duchocie
i spiekocie,
która zabiera
nam oddech
i powoli
umieramy
łapiąc
powietrze
resztkami sił?…
Tak,
burza jest
potężna,
nieokiełznana,
dzika,
groźna,
niebezpieczna,
ale równocześnie
oŻYWcza,
fascynująca,
zachwycająca,
wzbudzająca
tremendum
et fascinosum…
Tylko raz
w życiu
odwaŻYŁam się
biegać
w deszczu
w czasie
potężnej
nawałnicy…
I nigdy wcześniej,
ani później,
nie czułam
tak namacalnie,
dogłębnie
życia w sobie…
Byłam żywa
każdą cząstką
siebie!
Więc
w drugi dzień
Wielkiej Nocy,
która przyniosła mi
ŻYCIE,
postanowiłam
je poczuć
i spotkać się
oko w oko
z ŻYWiołem,
z burzą,
z całą jej gwałtownością
i nieprzewidywalnością.
Była…
… zapierająca
dech
w piersiach
milionami
cząsteczek
ozonu!
I nagle odkryłam,
że mam
ją
w sobie…
Że dzielimy
tę samą
dzikość,
nieprzewidywalność,
gwałtowność,
piękno,
orzeźwienie…
Mam
ją w sobie…
I zachwyciłam się
nią w sobie…
I pokochałam
ją w sobie…