Życiowy paraliŻ…
Kto mógł przypuszczać…?
Ale ja wiedziałam…
Czułam to każdego dnia…
że kiedyś nadejdzie
koniec…
Nie chciałam
dopuścić tego do siebie,
nie chciałam z Ciebie
zrezygnować,
nie chciałam Cię
stracić…
Nie potrafiłam…
Więc stępiłam
swoją intuicję,
stłumiłam odczucia…
Nadszedł jednak
ten dzień,
gdy zobaczyłam
Twoje plecy,
gdy usłyszałam
zamykane za Tobą
drzwi…
I rozległa się
przeraźliwie
pusta
cisza…
Musiałam sama
wyrwać
swoje serce…
Musiałam je
ukrzyżować…
Zaprzeć się
go,
samej siebie…
Odrzucone,
niewybrane serce
powinno
umrzeć
w sekundzie…
Ten ból
powinien
zabić
jak strzał
prosto w serce…
Ale ono umiera powoli…
Każdego dnia…
Sparaliżowało mnie…
Nie śpię…
Nie chodzę…
Nie jem…
Moim pokarmem
są wspomnienia…
Moim napojem
są łzy…
Nie potrafię
pisać,
skupić się,
myśleć o czymś innym…
Życiowy paraliŻ…
Nie potrafię tworzyć…
Może muzyka,
dźwięki,
słowa,
przyniosą ukojenie…
Przefiltrują myśli,
oczyszczą krwiobieg
z toksyn…
Wypowiedzą to,
czego ja nie potrafię…
A świat ma w nosie,
że jedno serce
umarło
w samotności,
odrzuceniu,
niewybraniu…
Więc i ja mam w nosie
ten bezduszny świat,
w którym wszystko
trzeba ukrywać
pod maską
uśmiechu…
Jezu, „nie mam człowieka”…
Ty, który mówiłeś
sparaliżowanym:
„Wstań i chodź”,
przyjdź do mnie…
Usiądź na łóżku,
przytul,
pogłaskaj
i powiedz,
że to minie,
że jeszcze kiedyś
się uśmiechnę,
że jeszcze kiedyś
będę chodzić
z radością,
że jeszcze kiedyś
pokocham
z wzajemnością…
Teraz już wiesz – po tym,
że odeszłam,
że ukrzyżowałam
swoje serce –
że kochałam Cię
prawdziwie
i całego…