Miałeś być…
Miałeś być
przy mnie…
Miałeś być
na każdy znak…
Obiecywały mi to
Twoje oczy,
Twoje usta,
Twoje pocałunki,
Twoje dłonie,
Twoje myśli,
Twoja pamięć,
Twoje ciało…
Ale ostatecznie
nie wybrałeś mnie…
Odrzuciłeś…
Nie mam siły żyć…
Wszystko jest takie jałowe…
Życie stało się nudne,
dobijające,
bez smaku.
Lato w pełni,
a ja czuję
mrożące serce
kajdany zimy,
lodowatość
obojętności,
sztylety
odrzucenia…
Mieli rację ci,
którzy mówili:
„Jak jest miłość,
to jest wszystko.”
Szkoda tylko,
że przekonałam się o tym,
gdy tej miłości
zabrakło…
Więc, gdy miłości
nie ma,
to niczego nie ma…
Celu…
Sensu…
Smaku…
Radości…
Życia…
Nie ma…
Tak naprawdę, to
nigdy Cię nie było…
Masz swoje życie…
Którego nie chcesz zmieniać…
Do którego nie chcesz mnie
wpuścić…
Nie ma Cię,
gdy przeżywam piekło…
Nie ma Cię,
gdy płaczę…
Nie ma Cię,
gdy jestem chora…
Nie ma Cię,
kiedy chcę się
podzielić radością…
Więc jak możesz być?
Na odchodnym
obiecałeś pamięć…
Ale co mi po
Twojej pamięci?
Pamięcią się nie najem…
Pamięć nie zastąpi
żywej osoby…
Nie zastąpi mi Ciebie…
Między nami zionie
mroczna przepaść
milczenia,
ale dzięki temu milczeniu
coraz więcej rozumiem,
choć ta wiedza i zrozumienie
przyprawiają mnie
o taki weltschmerz,
że nie mam pewności
czy go przetrwam…
Na pewno wśród ludzi,
przed którymi muszę udawać,
że wszystko jest w porządku;
przy których nie mogę,
uzewnętrznić swojego bólu,
swoich emocji,
mówić o tym, co czuję,
wśród takich ludzi
nie przeżyję…
Dlatego marzę…
o małym drewnianym domku,
w którym mieszkałabym
zupełnie sama,
odcięta od ludzi,
którzy depczą po moim sercu
bez grama współczucia
czy skruchy za to…
Wreszcie mogłabym
się swobodnie wypłakać,
nie słysząc szorstkiego,
kategorycznego zakazu:
„Nie płacz!”,
które wyżej ceni
opinię publiczną
i ludzkie języki
niż bliskie,
wrażliwe serce.
Mogłabym nareszcie
wyć całymi dniami z bólu
bez skrępowania,
z bólu serca, które
tak ochoczo i nieustannie
jest przez ludzi składane
w ofierze ich egoizmowi…
Łatwiej poświęcić czyjeś,
zwłaszcza wrażliwsze,
serce
niż swoje egoistyczne
i nieczułe.
W tym domku
przestali by mnie boleć ludzie,
bo nikogo by tam nie było,
bo moje granice
prywatności,
szacunku,
godności
nie byłyby nieustannie przekraczane
i łamane.
W takim domku
pośrodku niczego,
na totalnym odludziu,
jest wielce prawdopodobne,
że wyzdrowiałabym na sercu z ran i trucizn,
jakie zadali mi ludzie…
jakie Ty mi zadałeś…
Ale niestety…
Nie mam takiego domku…
I muszę codziennie udawać,
że wszystko jest w porządku,
że nic się nie dzieje,
że wcale nie chce mi się płakać,
choć łzy w środku są tak wezbrane,
że tama długo nie wytrzyma;
że boli mnie coś fizycznie,
choć boli metafizycznie
skatowane serce…
Wieczne udawanie,
pozory,
kłamstwa…
A ja nie umiem tak żyć,
nie chcę tak żyć…
Chcę żyć w Prawdzie…
Samotność wcale nie jest taka zła,
a jeśli ma być jedyną gwarancją życia w Prawdzie,
to tym bardziej jest przeze mnie
wytęskniona…
A Prawdą jest,
że Ciebie nie ma,
chociaż
miałeś być…
(Żadne cuda wokalno-instrumentalne…
Raczej lekarstwo na roztrzaskane serce…
Głos mi się łamie
w paru miejscach
od łez
złamanego serca,
ale może
muzyka
ukoi,
poskłada
te miliony rozbitych kawałeczków
w jedną
uzdrawiającą
melodię
duszy…)