Zaległości…
Jak opisać słowami
sześć miesięcy ciszy?
Jak poskładać
w całość
świat i serce,
które się rozpadły?
Jak wyrazić
to wielkie mnóstwo
wydarzeń
zmieniających życie?
W tym roku
zima trwała
wybitnie długo,
albo zbyt często
próbowała pokazać,
że jeszcze ma władzę
nad światem.
A w moim sercu
Królowa Śniegu
abdykowała
dopiero w czerwcu…
W marcu
czuć już było
ożywienie w powietrzu…
Choć śnieg zalegał
jeszcze grubą warstwą,
to południowa strona
chętnie przyjmowała
ciepłe promienie
wiosennego słońca.
Czuć było nadzieję
na rychłe ożywienie,
szybką eksplozję
życia.
Ale wtedy
jedynymi jej
heroldami
były pąki bazi,
zawiązki liści
i szaleńczo rozśpiewane
ptaki,
które jakby dopiero co
obudziły się ze snu…
Jednak zima
nie dawała za wygraną…
Świat po raz kolejny
był świadkiem
corocznej walki
wiosennego życia
z okowami zimy.
Zdawało mi się ,
że ta ostatnia nigdy nie ustąpi…
I choć kocham
śnieżną porę roku,
to tęskniłam już
za ciepłem,
słońcem,
lekkością ubrań i butów…
A kiedy pojawił się
mój przyjaciel –
halny,
niosąc ze sobą
nowe, świeże zapachy,
już wiedziałam,
że wiosna jest w drodze.
Przyszła nagle,
niespodziewanie,
bez przedwiośnia,
od razu rozwijając
zielone kobierce liści
i białe, żółte
pola kwiatów.
Lasy się ożywiły,
a to, co stare
zastąpione zostało
przez nowe, żywe,
nieposkromione w rozwoju.
Dzień przyjemnie się
wydłużał,
wyganiając ciemności zimowe
z głowy, z serca…
To było nie do powstrzymania!
Musiało być jednak
do nauczenia na nowo.
Przywykła do krótkiego dnia,
nie potrafiłam uwierzyć,
że zachód słońca
może być o
godzinie 19:00!
Jak ja za tym tęskniłam!
Ale nawet tak jasne
oznaki zwycięstwa,
nie powstrzymały zimy
przed odgryzieniem się
na odchodnym.
Zazwyczaj ten, kto czuje
na swoich plecach
oddech porażki
kąsa najzajadlej,
żeby nie pokazać
swojej słabości.
A tę słabość,
nieuchronną porażkę
można poznać
po zaciętości ataku.
I zima w kolejnym roku pandemii
tak właśnie kąsała,
żeby jak najwięcej
szkód przynieść.
Jeszcze w połowie kwietnia
okryła świat
swoim śnieżno-lodowym
ciężkim, miażdżącym płaszczem…
Połamane, oblepione lodem,
dopiero co rozkwitłe krzewy,
zmrożone sadzonki w polu
i pąki na drzewach owocowych,
rozrywały serce…
Wszystko wydawało się
stracone…
Wszystko wieściło
nieurodzaj.
Jedynie ptaki,
z uporem maniaka,
niestrudzenie i bez cienia
wątpliwości,
ogłaszały światu
zwycięstwo Życia.
Tegoroczne przepychanki wiosny z zimą
bardzo przypominały
ostatni miesiąc życia
mojej cioci,
mojej drugiej mamy,
po której
odziedziczyłam nie tylko
imię, ale też
góralski temperament…
I już wydawało się,
że z tego wyjdzie,
tak jak wydawało się,
że wiosna przyszła
na dobre.
Wszystko działo się w okolicach Wielkiej Nocy,
w której najstraszliwszy bój stoczyło życie ze śmiercią.
Te połamane pod ciężarem śniegu
kwitnące krzewy, kwiaty;
zabity ciężarem grzechów Jezus – Życie,
dały nam nadzieję,
że choć śmierć, zima, śnieg
próbuje zniszczyć małe zalążki życia, wiosny,
to jej nadejście jest nieuchronne,
nic nie powstrzyma życia,
by eksplodowało swoją żywotną energią.
Jestem przekonana,
że moja ciocia żyje
i zaraża swoim optymizmem całe Niebo,
dlatego nie noszę czerni na znak żałoby,
nie chciałaby tego.
Ciocia chciałaby,
bym cieszyła się życiem
i kochała je, aż po grób.
I to mam zamiar zrobić,
choć muszę przyznać,
że zimowo-śmiertelny cios
był potężny
i wyłączył mnie na jakiś czas
z życia…
[*]
Kiedy minął już
śmiertelny, ostatni atak
zimy,
wiatr przybrał cieplejsze barwy,
zmuszając do pozostawienia
kurtek w szafach.
Szeptał mi do ucha,
że już czas,
czas siać, sadzić,
włączyć się
w ten
krąg życia.
Wiejski fitness
z widłami, motyką i wiadrami
przywrócił mnie
do życia,
które zaczęłam czuć
w każdej wiązce
moich mięśni.
Naturalny mindfulness
z grzebania w ziemi,
siania równo w rządku,
wyrywania chwastów
uspokoił mój umysł i duszę,
przekonując mnie
jeszcze bardziej,
że wszystko czego
potrzebuję,
mam pod ręką.
Nawet nie wiedziałam
kiedy
czereśnie wypuściły kwiaty,
za nimi podążyły
jabłonie i wiśnie…
Byłam tym tak oszołomiona,
bo przecież przez pół roku
królowała zima…
Zieleń zrobiła się
soczysta, świeża, nowa…
Wiosna wybuchła
z całych sił
feerią barw, odcieni, zapachów,
upajając moje zmysły
każdego wieczora,
w blaskach
złotej godziny…
Wdzięczące się do siebie ptaki
co wieczór dawały koncert
i usypiały mnie
miłosnymi kołysankami,
a rano budziły
radosnym,
energicznym jak kofeina,
świergotaniem.
Czekałam na pierwszy
ciepły deszcz,
by ostatecznie się przekonać,
że wiosna objęła rządy
nad moim małym światem.
I doczekałam się,
a mój kawałek ziemi
roziskrzył się
pryzmatowymi diamencikami,
skrywającymi tęczę.
Natura wydała pierwsze
owoce – zioła, kwiaty.
Nie można było
takiej okazji
zmarnować.
Zaczęła się więc
produkcja syropów.
W przemiłym towarzystwie,
pod czerwono – granatowym niebem
obserwowałam
coroczne, ale nadal niezauważane,
cuda natury,
zmiany, rozwój, życie…
Chłonęłam każdy kolor,
odcień, zmianę, zapach
by jeszcze ściślej przylgnąć
do przyrody.
Aromat pierwszej skoszonej trawy,
suszącej się na słońcu,
a pod koniec dnia
nagrzanej i chłodzonej jednocześnie,
przypominał lata
dzieciństwa,
wszystkich dobrych chwil,
cudownych ludzi…
Wegetacja roślin w tym roku
jest opóźniona
o dwa tygodnie
co najmniej,
a jednak po trzech tygodniach
od siania,
wszystko wzeszło,
dając nadzieję
na cieszenie się
wiosenną różnorodnością
na stole.
I nadszedł czerwiec,
a wraz z nim
deszcz, grad i burze…
A ja tęskniłam
za ciepłym porankiem
i ciepłą nocą,
bym mogła bez strachu,
że zmarznę,
wyjść w piżamie
na taras
i napić się zielonej herbaty…
Marzyłam, by móc
włóczyć się
długo w noc
nie czując chłodu…
A takiej nocy i takiego poranka
przez pierwsze
pięć miesięcy
2021 roku
jeszcze
nie doświadczyłam…
Ale będą, przyjdą
i zachwycę się nimi
jak małe dziecko,
z wdzięcznością…