Jesienna nowość życia…
W tym roku przyszła inaczej…
Trochę za szybko,
trochę zbyt szaro,
trochę zbyt smutno…
Przyszła ze zmęczeniem…
cierpieniem…
śmiercią…
Przyszła jednak też
z jakąś dziwną
nowością życia…
Może dlatego,
że jej nie przegapiłam
i zdążyłam ją
uchwycić…
Zdążyłam uchwycić
długie, powłóczyste
spojrzenia słońca
mrugającego przez
liście,
mieniące się
całą paletą ognistych barw…
Zdążyłam uchwycić
szafirowe niebo,
kontrastujące z rudością ziemi…
Uchwyciłam, że Jesień,
to moja ulubiona pora roku,
ognista jak ja,
niby przygotowująca świat
do zimowego snu,
a jednak tak dynamiczna,
żywa,
tyle się w niej dzieje…
Uchwyciłam pierwsze przymrozki,
pierwsze szronowe
pocałunki Zimy…
I mglisty spektakl
różnic temperatur…
Ulotny taniec
na tafli jeziora…
Efemeryczny balet
światła, cienia, wody…
Tak pięknie nietrwały,
zjawiskowo chwilowy,
że szkoda każdej sekundy,
że aż pochłonął mnie całą.
Bez żalu oddaję
cały mój czas,
całą moją świadomość,
by tylko móc być świadkiem
jesiennych cudów,
by nie przegapić
żadnego z promieni,
żadnej zmiany koloru,
żadnej smużki mgły,
by zanurzyć się
po czubek głowy
w tu i teraz…
By opalać się
w blasku teraźniejszości…
z wdzięcznością
i zachwytem…
Bo jak można
nie być wdzięcznym,
że ma się zdrowe oczy,
które mogą widzieć
całe spektrum
cudowności świata?
Jak można
nie być wdzięcznym
za zdrowe nogi,
które niosą Cię
do miejsc
zwyczajnie
, codziennie
pięknych?
Jak można
nie być wdzięcznym
za życie w czasie
,
który można spędzić
na poszukiwaniu
niezwykłości
w szarej
zwykłości dnia?
To właśnie w takich momentach
czuję maksymalnie,
że żyję…
I choć czasem
przytłacza mnie
codzienność,
to wyjście za próg
w poszukiwaniu piękna
uwalnia mnie
z klatki
pędzącego świata.
„Piękno zbawi świat” –
jak napisał Dostojewski.
Dostrzegać piękno tam,
gdzie świat go nie widzi –
to największy
przywilej i zaszczyt
w moim życiu…