Wspomnieniowa Mogielica
Nadal wspominam,
codziennie…
Każdego dnia
widzę oczami
wyobraźni
te szczyty,
krajobrazy,
wyspy górskie…
Co dzień
czuję ciepło
letniego słońca,
ochłodę
lipcowego wiatru…
Moje myśli
wędrują
zamiast
moich nóg
po beskidzkich szlakach…
Tylko to pozwala
przetrwać
domowe zamknięcie,
bezsilność ciała,
ciemności grudnia…
Wspominam dziś
Mogielicę,
która „prześladowała” mnie
zdecydowanie zbyt długo…
Podejść do tej wędrówki
było Bóg wie ile…
I za każdym razem
coś.
Na dodatek
Mogielica
zaglądała mi codziennie
w okna,
przypominając mi,
że jeszcze jej
nie odwiedziłam…
Przeżywałam wtedy
prawdziwe katusze.
Jednak lipcowe
Bieszczady
tak mnie
naenergetyzowały,
znalazłam w sobie
bieszczadzką siłę,
że poszłam za ciosem
i dwa dni po Tarnicy,
jeszcze z
bieszczadzkimi zakwasami
w nogach,
wdrapałam się
na
najwyższy szczyt
Beskidu Wyspowego.
A nie było to łatwe
z powodu
temperatury,
słabości ciała,
niezregenerowania.
Na szczęście
mój przyjaciel
wiatr,
nie opuścił mnie
w potrzebie
i wiał,
ile tylko mógł,
by przynieść
upragnioną
ochłodę i ulgę.
Udało mu się,
mnie również.
I choć wieża
nadal jest zamknięta,
to widoki z Mogielicy
i tak
naładowały moje baterie.
Nadchodząca burza
i zagęszczające się
tłumy na szczycie
zmusiły mnie
do zejścia
,
choć było to raczej
podskakiwanie
z radości
,
z satysfakcji.
Lekka jak piórko
schodziłam
już planując
następne wyprawy…
Góry są naprawdę
uzależniające:
raz wyjdziesz
na którąś z nich
„i jeśli nie powstrzymasz
swoich nóg,
ani się spostrzeżesz,
kiedy Cię poniosą…” (J.R.R. Tolkien)
Nie mam zamiaru
powstrzymywać swoich,
niech mnie niosą
w nieznane,
wytęsknione,
wyczekiwane…