
Lipiec przyniósł zmiany…
Świerszcze
zwiastują
nadejście lipca,
choć zaczął się
niepozornie…
Codzienność
odmierzam
przejażdżkami rowerowymi…
Lipiec był
dla mnie miesiącem
zachodów słońca,
bo każdego wieczoru
żegnałam słońce
nad rzeką,
siedząc na rowerze.
To była
jedyna pora dnia,
w której jakakolwiek
aktywność fizyczna
była możliwa.
I choć widok
wysychającej rzeki
mocno mnie
zaniepokoił,
to nawet to
nie było w stanie
zmącić
tego piękna…
Piękna zachodzącego słońca,
zmęczonego całodzienną
pracą
ogrzewania ziemi,
chowającego się
za horyzontem
do snu
przy akompaniamencie
świerszczowej muzyki…
Gra kolorów
na zachodnim niebie
od zawsze robi
na mnie wrażenie…
Nic tylko stać
i gapić się,
chłonąć,
aż tęczówki nasiąkną
odcieniami błękitu,
granatu
i różu.
Podziwiałam też
dzieła ludzkich rąk,
wkomponowane
w naturę.
Promienie,
cienie,
światło
i chmury,
to gwarancja
niesamowitego spektaklu…
Wystarczyło zwolnić
i przesiąść się
na dwa kółka,
by zostać świadkiem
słonecznych cudów.
Czasem jednak
konieczne jest
opuszczenie
zielonej oazy ciszy
i zagłębienie się
w miejską dżunglę,
np. Krakowa.
Choćby po to,
by nabrać dystansu,
zadbać o siebie
i docenić miejsce,
w którym się jest
i to, co się ma.
Bardzo nie lubię
wielkich miast,
ale postanowiłam,
że tym razem
nie będę się
negatywnie nastawiać,
a wizytę u lekarza
wykorzystam jako
szansę
na znalezienie
miejskich cudów.
I znalazłam:
równiutko ułożone
chmury,
spacer zamiast transportu,
by poczuć miasto,
zabytkową architekturę,
miejsca historyczne dla Polski,
ludzką myśl techniczną
i trochę rozrywki.
Sama droga,
do i z Krakowa,
miała w sobie
piękno,
wystarczyło spojrzeć przez
okno…
Nie ma jednak
nic lepszego,
niż swoje miejsce
na ziemi.
Slow life,
zielone spacery,
wypracowane rytuały,
wietrzenie głowy,
wyciszanie się,
rozważanie,
planowanie…
Bycie
tu i teraz…
Tak po prostu…
Uwielbiam obserwować,
jak zmienia się
światło
w moim pokoju.
Lubię też dodatkami witać
każdą porę roku.
Może trochę późno,
ale w lipcu przywitałam
oficjalnie lato
i zaprosiłam je
do mojej przestrzeni
na dobre.
W takich okolicznościach
można wziąć się
do dziennikarskiej pracy.
A było nad czym pracować…
Lipcowy numer
„Echa Beskidu”
musiał ukazać się
na czas.
Pierwszy raz
zostałam
Rotacyjną Redaktorką Naczelną
i szybko okazało się,
że muszę zmienić się
w maszynę do pisania…
Tempo pracy
było tak zawrotne,
że żeby jeszcze
dostrzegać błędy
w tekstach,
konieczne były
relaksujące przerwy.
By później tym bardziej
dać z siebie wszystko.
Już dawno
nie byłam tak
zmęczona i wycięta.
Nawet mój aparat
był tak samo
nieprzytomny
i niewyraźny,
po kilku
nieprzespanych i zarwanych
nocach,
spędzonych na
składaniu numeru,
ale…
…udało się i
wydało się!
Mogłam odebrać
efekt mojej
redaktorskiej pracy.
Jestem z siebie
dumna!
Tamten wieczór
już był spokojny,
a noc
zasłużenie przespana,
bez stresu, spiny,
strachu, że nie zdążę.
Lipiec, to też burze,
choć w tym roku,
był on bardzo łaskawy
i nie obfitował w
wyładowania atmosferyczne.
Może to dziwne,
że się tak cieszę
na deszcz i burze,
ale to z
szacunku do wody
i ze świadomości
zmian klimatu.
Poza tym,
obserwowanie burzy
ma w sobie coś
potężnie magicznego
i uczącego pokory.
A kolory nieba
po deszczu
są po prostu
zachwycające!
Jak to było?
„Po burzy zawsze
wychodzi słońce”?
Czasem nawet
zachodzi…
Już od dawna
rozmyślałam o
pewnej sprawie,
zawsze jednak
coś mnie
powstrzymywało…
Wiele spacerów
i przejażdżek poświęciłam
analizowaniu
za i przeciw,
bo znowu
ta myśl we mnie
odżyła…
I po pewnym
lipcowym
zachodzie słońca
zrozumiałam,
że to jest
ten czas,
właśnie przyszedł…
Przyszedł czas
na zmiany,
które zaszły już wcześniej
w moim wnętrzu,
a teraz
dałam im tylko
ujście
na zewnątrz.
Zdecydowałam
i nie ma już
odwrotu!
Pomimo, że
chciałam tej zmiany,
to samo jej wykonanie
okazało się dla mnie
niełatwe,
ale o tym
dlaczego, skąd i po co,
będzie osobny post,
na który już
teraz
Was zapraszam.
Jak to mówią
młodzi:
„YOLO” –
You Only Live Once
i właśnie to
mnie przekonało…
Zachód słońca
następnego dnia
oglądała już
inna
HannaH,
ta z głębszego poziomu
serca…
https://www.youtube.com/watch?v=GKiUslXSjtc

