
Story 9: Intensywnie-łaskawy październik część 3
Październik to też
intensywny czas dla mnie…
Zmęczenie coraz częściej
dawało o sobie znać…
Ale nic tak nie koi
jak widok zabawy
cienia ze światłem,
skróconych promieni słońca…
… i zachody słońca…
Ale nie ukrywam,
że było
coraz ciężej…
Na szczęście
wschody słońca, które mogłam obserwować.
trzymały mnie
przy życiu.
Cieszę się, że zostałam
człowiekiem poranka
i nie zmarnowałam
tych cennych chwil.
Obserwowałam
każdą zmianę
i wszystko tak samo
mnie zachwycało…
Nie mogłam wyjść z podziwu,
że tegoroczna jesień
jest tak łaskawa…
…tak kolorowa…
Liście utrzymały się
aż do grudnia.
Oczywiście było ich
coraz mniej…
Wykorzystywałam każdą okazję,
by być świadkiem
i obserwować
jak jesień przejmuje swoje rządy…
Ta pora roku
jest tak piękna,
że aż brakuje mi słów…
Potrafię tylko
patrzeć,
obserwować,
chłonąć…
… i kontemplować…
Końcówka października
obfitowała w
anomalie pogodowe:
wysoka temperatura (ok.22 stopni)
i burze z piorunami…
Jeszcze nie było takiego roku,
żeby 1 listopada był z temperaturą
około 18 stopni,
w całym swoim życiu
nie doświadczyłam
czegoś podobnego…
Wiadomo, że człowiek się bardziej cieszy,
bo może się dłużej pocieszyć
ciepłem…
Ja jakoś nie nacieszyłam się
ciepłem zbyt długo…
Ale z drugiej strony
takie temperatury w listopadzie
świadczą o
zmianie klimatu, która nie jest
zbytnio dobra…
Nadal polowałam na mgłę,
ale nigdy nie mogłam trafić…
Chociaż z daleka dała mi się uchwycić…
Poranne spektakle
mgieł i światła,
słońca i cieni
sprawiały, że
czułam, że żyję,
że chciałam żyć,
że miałam siłę,
by mierzyć się z
codziennością…
I nadszedł 28 października,
dzień, na który bardzo długo
czekałam…
Ja już od rana wiedziałam,
że to będzie dobry dzień…
Pojechałam w niezwykłe miejsce,
na które polowałam
dobre dwa lata!
Do końca nie wiedziałam,
czy się uda
pogodzić to z pracą,
ale gdy Bóg chce,
żebyś się gdzieś znalazł,
czujesz i widzisz,
że jest Ci to pisane,
to wszystko układa się tak,
byś znalazł się w tym miejscu.
A ja przez cały czas
czułam, że
jestem na swoim miejscu,
że mam tam jechać,
że mam tam być…
I Bóg wszystkie okoliczności
wyprostował…
Nawet moje strachy i lęki,
które zawsze mi towarzyszyły
przed dalekimi podróżami,
przy tej wyprawie
ucichły…
Po prostu cieszyłam się,
że jadę,
zamiast martwienia się,
jak ja tam dojadę…
Jechałyśmy w dwie
Hanny,
czyli dwie
Łaski,
na górę trzeciej Łaski,
czyli św. Anny.
Wszystko się zgadzało.
I cała droga upłynęła nam
pod znakiem błogosławieństwa…
…zachód słońca…
… różowe niebo…
…Tatry na horyzoncie…
… nawet sierpowaty księżyc…
…wszystko mówiło nam, że to będzie dobry czas…
I rzeczywiście,
miejsce okazało się być
magiczne.
Weekend Pełen Łaski.
A Góra Świętej Anny okazała się być
wygasłym wulkanem.
Pomimo fizycznego zmęczenia i niewyspania,
w dziwny i niewyjaśniony sposób
odżyłam…
Być może dlatego, że
wyrwałam się
ze swojej szarej codzienności…
Może dlatego, że
wyjechałam w nieznane,
podjęłam wyzwanie przygody…
i pojechałam w miejsce.
w którym jeszcze
nigdy nie byłam…
Cokolwiek to było,
ożywiło mnie!
I powróciłam do siebie…
…do mojego wnętrza…
…i na dobre stałam się
człowiekiem poranka!
Wręcz z zamarłam z zachwytu…
Najciekawsze jest to,
że trafiłam tam na
zmianę czasu,
A moje ciało
i tak doskonale wiedziało,
kiedy się obudzić,
by zobaczyć
cuda natury,
by przeżyć zachwyt,
jakiego już dawno nie przeżyło…
…by doświadczyć cudu…
W takich okolicznościach
czasu i przestrzeni
towarzyszył mi
nieustanny zachwyt…
Nawet nie umiem tego opisać,
ani wyrazić słowami…
…ale mogę to chociaż
wytańczyć
i wyśpiewać…
„Twój Duch śpiewa we mnie,
Tato uwielbiony bądź!
Tylko Ty jesteś
Wierny, Dobry –
takim widzę Cię…
Bo prawda taka jest,
że ten uśmiech to
po Tacie mam!”
Ten weekend był jak
powrót do domu,
jak powrót do korzeni,
powrót do swojej duszy…
Bo aż nie chciało się wyjeżdżać.
Zwłaszcza że odkryło się
nowe cuda…
Ostatnie spojrzenia…
…cudowny zachód słońca…
…i powrót do domu,
ale już napełniona
spokojem,
światłem…
… I chęcią do życia…
Wracałyśmy już
w trzy
Hanny!
Odnalazłyśmy trzecią
Łaskę
do kompletu
(Anna Samotrzecia zobowiązuje) 😉

