Story 17: Szkocka przygoda część 3.

Po trzech dniach

w szkockich ostępach

przyszedł czas

na zwiedzanie szkockich miast.

Szkocki Kraków

i szkockie Katowice

stanęły przede mną otworem…

Nie ma to jak szybki marsz

na stację autobusową,

skąd jadę do Edynburga.

Taki marszobieg jest lepszy

niż kofeina.

No a teraz stolica Szkocji…

Odzwyczajona od samotnych wypraw

w obcym kraju,

trochę z obawami,

rozpoczęłam podróż do

Edynburga.

Przyznam się szczerze,

że bardzo nie chciało mi się wstać…

Jednak te cztery intensywne dni,

zwłaszcza w górach,

na nieudanym Ben Nevisie,

trochę doprawiły moje zmęczenie.

Ale postanowiłam nie rezygnować.

Stolica Szkocji okazała się być

oddalona jedynie o

godzinkę drogi od Glasgow

i nie zawiodła swoim urokiem.

Zrozumiałam też

dlaczego Edynburg jest nazywany

szkockim Krakowem,

a Glasgow

szkockimi Katowicami.

Albo,

jak mówią niektórzy Polacy,

Glasgowicami. 🙂

Edynburg od razu zachwycił mnie

swoją architekturą.

W którąkolwiek stronę bym nie poszła,

każdy zaułek był zachwycający.

A na każdym rogu

czekał jakiś zabytek

do zwiedzenia, odwiedzenia, pooglądania.

Uwielbiam średniowieczne kościoły.

Ich sklepienia, łuki, witraże…

Odnajduję tam spokój…

I ciszę od wiatru,

który tego dnia był

bardziej dotkliwy

niż zazwyczaj.

I trudniej znosiłam zimno.

Na zamek nie weszłam.

Cena była trochę zaporowa.

Ale dzięki temu mogłam zwiedzić

większą część

tego uroczego szkockiego miasta.

W Wielkiej Brytanii nawet ruch pieszych

jest lewostronny,

ale strony już mi się mylą…

Ciekawe czy uda mi się

dojść nad morze,

bo przyznam szczerze,

że zwiedzanie miasta

już mi się trochę znudziło…

Znaczy pięknie jest, ale chyba wolę naturę…

Przechodząc przez park

przypomniałam sobie, że

do Edynburga trafił,

no właśnie,

niedźwiedź Wojtek,

z II wojnie światowej.

I okazało się, że

Szkoci upamiętnili jego historię.

Dobrze, że miałam w telefonie

przyjaznego Przewodnika,

który co chwilę wysyłał mi

namiary na piękne miejsca w Edynburgu.

Dzięki Niemu zwiedziłam miejsca,

o których zawsze marzyłam,

by je zobaczyć na żywo.

Edynburg to

prawdziwe połączenie

nowoczesności z historią

i jednocześnie z naturą.

I właśnie na Carlton Hill

miała miejsce

niezła przygoda.

Na drugi dzień zwiedzałam Glasgow,

na własną rękę,

bo Wojtek był w pracy.

No poszłam na trzygodzinny spacer,

chociaż bardzo w rytmie slow…

Nie mogłam się zebrać,

byłam tak zmęczona po Edynburgu…

Ale idę zobaczyć jak najwięcej.

a nazajutrz George Square

i jakieś muzea, bo są podobno fajne.

Muszę się przyznać,

że takich wakacji,

czy bardziej ferii zimowych,

nie miałam nigdy…

Jestem sobie w obcym kraju

i nie muszę myśleć o tym,

że coś trzeba zrobić w domu,

że to czy tamto wymaga jeszcze

naprawy, remontu czy poświęcenia czasu…

Odpoczywam naprawdę,

tego mi było trzeba…

Świadomość, że nikt mnie tu nie zna,

oprócz Wojtka,

jest tak uwalniająca!

Prawie tak samo,

kiedy byliśmy w Highlandach,

i nikogo tam nie było,

więc mogłam swobodnie kręcić to,

co mi się podobało…

Mogłam się wygłupiać…

Coś niesamowitego!

Ferie życia!

Byłam zaskoczona,

że Szkoci są naprawdę

bardzo uprzejmi.

Przepraszają Cię nawet wtedy,

gdy niechcący zachodzą Ci drogę na chodniku.

Ale byłam też zaskoczona tym,

że nikt mnie nie zaczepiał na ulicy.

Idąc ulicą miałam spokój, ciszę,

prywatność, anonimowość.

Nieważne jak jesteś ubrany,

nikt cię tam nie zaczepi.

Czułam się tam naprawdę bezpiecznie.

W obcym kraju…

Czułam się bezpieczniej niż

w domu.

Mało tego,

przygoda z rozładowanym w Edynburgu

telefonem,

która groziła tym,

że nie wrócę do Glasgow,

a nie mogłam tez zadzwonić do Wojtka,

bo w telefonie miałam e-bilet

na autobus,

uświadomiła mi, że

psychoterapia przyniosła

rezultaty,

widoczne zmiany.

Dawniej załamałabym się,

poddałabym się rozpaczy,

nie wiedziałabym co zrobić.

A w Edynburgu stwierdziłam,

że na dworcu autobusowym

na pewno będą mieć ładowarki do telefonu.

I nie pomyliłam się.

Rozwiązałam problem

bez utraty energii,

stresowania się.

Czy wyrzucania sobie czegokolwiek

lub obwiniania się za tę sytuację.

A poza tym,

Szkoci byli tak uprzejmi,

że nawet gdybym poprosiła ich

o naładowanie telefonu,

to po prostu by mi pomogli.

Dzień po ponad ośmiokilometrowym spacerze po Glasgow,

nic nie byłam w stanie zrobić.

Dopadła mnie tak ogromna słabość,

jakiej już dawno nie czułam.

Cały dzień spałam,

ledwo wstając z łóżka.

Tego dnia pogoda była,

a jakże,

w kratę, co tym bardziej

demotywowało mnie,

by wyjść na zewnątrz.

Dopiero pod wieczór byłam w stanie

trochę się ruszyć.

I w sumie w samą porę,

bo akurat trafiłam na

spektakularny zachód słońca.

Chyba po prostu narzuciłam sobie

za duże tempo w zwiedzaniu.

Poświęciłam ten dzień na odpoczynek

i było mi to bardzo potrzebne.

Nie można jednak przesadzać ze zwiedzaniem,

bo później po prostu się odechciewa,

i wkracza niepotrzebny przymus.

Po wczorajszym całodziennym odpoczynku,

bo rzeczywiście jakiś zjazd energetyczny miałam,

ruszyłam na zwiedzanie muzeów w Glasgow.

Nie potrafiłam sobie odmówić

jazdy tradycyjnym dwupiętrowym

autobusem brytyjskim.

No fajnie, fajnie się jeździ.

Jeszcze lepiej byłoby,

gdybym znała miasto,

ale nie było tak źle,

wysiadłam na dobrym przystanku.

Na początek muzeum Riverside,

muzeum transportu.

Moje wewnętrzne dziecko, w

każdym z muzeów, które odwiedziłam tego dnia,

bawiło się fantastycznie.

Ale odczuwałam jakiś dziwny… brak…

Coś mi doskwierało,

coś czego nie umiałam nazwać…

Ale starałam się,

pomimo tego dziwnego uczucia,

bawić się jak najlepiej.

Ciekawostką jest to,

że wszystkie muzea, które odwiedziłam tego dnia,

są za darmo!

Następne do zwiedzenia było

muzeum przypominające troszeczkę

Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu,

czyli Kelvingrove Art Gallery and Museum.

Po Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu,

które po raz pierwszy zwiedziłam w 2014 roku,

chyba nic mnie już nie zaskoczy.

A to muzeum to taka namiastka,

ale taka bardzo namiasteczka,

w porównaniu z tym, co jest w Wiedniu.

Ale i tak warto było zobaczyć.

Dzieci mają ubaw,

moje wewnętrzne dziecko też.

A teraz zmierzam w kierunku Uniwersytetu w Glasgow,

czyli moich ulubionych stylów architektonicznych.

Okazało się na miejscu,

że na terenie Uniwersytetu

jest kolejne muzeum.

Oczywiście odwiedziłam Hunterian Museum.

Sam uniwersytet mnie zachwycił.

Chciałabym tam studiować.

Czułabym się jak w filmach

o brytyjskich studentach

z Oxfordu, czy z Cambridge.

Wchodząc na dziedziniec,

przypomniałam sobie studenckie czasy…

Jak fajnie było być studentem.

Chciałam się dostać do kaplicy Uniwersyteckiej

ze względu na architekturę,

gdy nagle usłyszałam…

… muzykę…

I pomyśleć, że nie mogłam

znaleźć wejścia do kaplicy,

a idąc za usłyszaną muzyką

odnalazłam wejście,

kaplicę

i anielską muzykę…

Oraz cztery Polki,

które podobnie jak ja,

dały się przywieść

chóralnym dźwiękom.

Gdy dotarłam piętrowym autobusem

do George Square,

to przypomniałam sobie, że właśnie tutaj,

kręcono pierwsze sceny do filmu „World War Z”

z Bradem Pittem w roli głównej.

Zwiedzanie miasta pożegnało mnie

pięknym zachodem słońca

i niewyobrażalnym zmęczeniem.

Następne dni miały być już

w plenerze…

… ciąg dalszy nastąpi…

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *