• Wszystko na opak…

    Cóż to miał być za Adwent! Czegóż to ja miałam nie zrobić! Jak to się miałam nie przygotować do Świąt! Udekorować dom online-pharmacy-uk.com , zrobić wieniec adwentowy, przygotować duszę (więcej modlitwy, jedna godzina więcej z Brewiarza, codziennie Roraty) buyantibiotics24.net , psychikę (karty @dokad_dalej , dziennik, czytanie psychologicznych książek) i ciało… Ileż to ja miałam planów dla ciała na aktywną zimę, rozochocona KGP i Koroną Beskidu Wyspowego… A przyszła inna korona… I wszystkie plany szlag trafił! Na początku myślałam, że to zwykłe przeziębienie, które pokrzyżuje mi tylko pierwszy tydzień Adwentu, ale kiedy po prawie tygodniu straciłam węch i smak (matko, jakie to dziwne uczucie nic nie czuć), dotarło do mnie, że…

  • Beskidzki zamiennik Łysicy…

    Dziś miała być Łysica… Jednak ciało, psychika i duch wolały się wyspać. Zwykle bywało tak, że gdy jakieś plany ze zmęczenia mi nie wychodziły, zaczynałam się łajać za to… Obwiniać, besztać, krytykować… A dzisiaj, o dziwo, po wielu miesiącach pracy nad sobą, obudziłam się o 8:30, odprawiłam poranne rytuały w rytmie slow, by o 11:00 wyruszyć w Beskid Wyspowy (którego Koronę obrałam sobie za nowy cel zimowy, by podtrzymać formę w przerwie od zdobywania KGP) – i to wszystko bez ani jednej złej myśli o sobie, bez łajania się w duchu, że za późno się obudziłam, że za późno wyjechałam z domu, że wszystko nie tak, jak powinno być, że…

  • Zaskakujące Pieniny.

    Trzy Korony i Sokolica, to miała być wyprawa jedna z wielu w moim życiu, a zaskoczyła mnie totalnie! To miała być standardowa, trochę z przymusu, wędrówka na szczyty, które znam na wylot. A okazało się, że – parafrazując Gandalfa – „możesz i sto lat chodzić po górach, a one i po stu latach potrafią Cię zaskoczyć” I choć momentami wydawało mi się, że nie wejdę, nie zrobię ani kroku dalej, to widząc mgłę i marząc o ujrzeniu na żywo słynnych „mgieł pienińskich” (czyli inwersji termicznej), w końcu zdobyłam Trzy Korony, a na nich… zamarłam z zachwytu! Bo to, co ujrzałam przerosło moje marzenia i sny… Piękno, które wywołuje łzy wzruszenia,…

  • Wyczucie czasu…

    Pobudka o 3:00 nad ranem, by móc wdrapać się w jednym dniu na dwa oddzielone od siebie Jeziorem Żywieckim szczyty. Do końca jazdy samochodowej zastanawiałam się, od której góry zacząć. Wybrałam na pierwszą Skrzyczne (jak się później okazało – w życiu nie ma zbiegów okoliczności). Podejście pierońsko strome, ale widoki energetyzująco piękne. Te morza mgieł otulające wyspy górskie… Ostatnio bardzo fizycznie przeżywam wzruszenie z zachwytu. W drodze na Skrzyczne wylałam wiele łez i nie wszystkie były z powodu wykończenia organizmu O 10:00 stanęłam na najwyższym szczycie Beskidu Śląskiego. Wchodząc do schroniska od razu zobaczyłam człowieka, którego twarz wydawała mi się dziwnie znajoma. Szybko przewertowałam w głowie, skąd ja go znam…

  • Mgliste przemyślenia…

    Wyprawa na Lubomir rozpoczęła się ogromnym zmęczeniem po niepodległościowym Turbaczu. Jak jeszcze zobaczyłam szarą mgielną zasłonę na niebie, pomimo zapowiadanej niczym niezmąconej słonecznej pogody, to przez moment doświadczyłam zawahania i tysiąca myśli wyrażających: „Po co Ci to? Chcę Ci się iść, jeszcze w taką pogodę?” „Tak” – odpowiedziałam zdziwionym tym faktem myślom. „Bo obiecałam sobie spełniać swoje marzenia i nie poddawać się strachowi.” Ruszyłam, a mgły, które uwielbiam obserwować, rekompensowały mi wszelkie niedogodności. Pierwszy raz byłam w Beskidzie Makowskim. Szło się przyjemnie, choć stale pod górę. I nagle, tuż przed szczytem, mgły się rozstąpiły i wyszło słońce, tworząc takie promienne cuda, że po raz kolejny z zachwytu zapłakałam… To był…

  • Niepodległy Turbacz!

    Turbacz prześladował mnie od dłuższego czasu. Nie mogłam się zebrać w sobie, by po raz -enty na niego wyjść. A może niemiłe wspomnienia z jednej z wypraw powstrzymywały mnie przed wędrówką na najwyższy szczyt Gorców, przed wędrówką w głąb siebie… Co by to nie było, od dwóch miesięcy było skuteczne. Aż wreszcie nadszedł znamienny i ogromnie symboliczny dzień – 11 listopada 2021 – o którym pomyślałam: „To będzie ten dzień! Zbiorę się w sobie, podejmę walkę ze swoim lękiem i ogłoszę na szczycie Turbacza swoją niepodległość!” I chyba Bóg postanowił wesprzeć mnie w moich zapędach niepodległościowych (przecież On jest czystą Wolnością) i wzmocnił we mnie ducha niezwyciężonego cudownym słońcem, mgłami,…

  • Niby tylko dres…

    Przegrany dwa lata temu zakład w pracy zaowocował „Dniem Dresa”. To były złagodzone skutki przegranej, miało być o wiele gorzej (zwłaszcza dla moich długich włosów). I cóż było robić? Danego słowa należy dotrzymać, więc wskoczyłam pierwszy raz od siedmiu lat publicznie w spodnie dresowe i bluzę z kapturem – jeszcze z czasów studenckich treningów BJJ i MMA. I niby nic wielkiego, co to jest ubrać dres? Też tak myślałam, aż do wczoraj, kiedy okazało się, że założenie dresu jest dla mnie wyjściem daleko poza moją strefę komfortu, że jest wystawieniem się na śmieszność w oczach „poważanych i poważnych” kolegów z pracy, podopiecznych, ludzi, którzy uważają, że mojej profesji „nie wypada”…

  • Wspomnienia operowe…

    Październik, oprócz smutnych wydarzeń, przyniósł także przepiękną, klasyczną Polską Jesień. Słońce grało swoje najwspanialsze złote uwertury, wprawiając cały świat w rdzawo-czerwone melancholijne melodie, a wiatr dyrygował nimi w swoim rytmie powiewów. Nic dziwnego, że moje operowe wzruszenie zaczęło się jeszcze w drodze do opery właściwej. Krajobraz to zastygła muzyka Stwórcy. Poruszona do głębi ariami Pani Jesieni odwiedziłam dwa razy Operę Śląską. Dlaczego akurat opera? Bo czasem mam ogromną potrzebę wyrwać się ze zwykłego świata i zanurzyć się w świecie klasycznej elegancji i piękna. Bo czasem mam potrzebę bliższego kontaktu z kulturą wysoką, by się zwyczajnie „odchamić”, strząsnąć z siebie zwyczajny szary żywot, z jego przyziemnymi sprawami, dać odpocząć głowie. Bo…

  • Jesienna nowość życia…

    W tym roku przyszła inaczej… Trochę za szybko, trochę zbyt szaro, trochę zbyt smutno… Przyszła ze zmęczeniem… cierpieniem… śmiercią… Przyszła jednak też z jakąś dziwną nowością życia… Może dlatego, że jej nie przegapiłam i zdążyłam ją uchwycić… Zdążyłam uchwycić długie, powłóczyste spojrzenia słońca mrugającego przez liście, mieniące się całą paletą ognistych barw… Zdążyłam uchwycić szafirowe niebo, kontrastujące z rudością ziemi… Uchwyciłam, że Jesień, to moja ulubiona pora roku, ognista jak ja, niby przygotowująca świat do zimowego snu, a jednak tak dynamiczna, żywa, tyle się w niej dzieje… Uchwyciłam pierwsze przymrozki, pierwsze szronowe pocałunki Zimy… I mglisty spektakl różnic temperatur… Ulotny taniec na tafli jeziora… Efemeryczny balet światła, cienia, wody… Tak…

  • Zaległości…

    Jak opisać słowami sześć miesięcy ciszy? Jak poskładać w całość świat i serce, które się rozpadły? Jak wyrazić to wielkie mnóstwo wydarzeń zmieniających życie? W tym roku zima trwała wybitnie długo, albo zbyt często próbowała pokazać, że jeszcze ma władzę nad światem. A w moim sercu Królowa Śniegu abdykowała dopiero w czerwcu… W marcu czuć już było ożywienie w powietrzu… Choć śnieg zalegał jeszcze grubą warstwą, to południowa strona chętnie przyjmowała ciepłe promienie wiosennego słońca. Czuć było nadzieję na rychłe ożywienie, szybką eksplozję życia. Ale wtedy jedynymi jej heroldami były pąki bazi, zawiązki liści i szaleńczo rozśpiewane ptaki, które jakby dopiero co obudziły się ze snu… Jednak zima nie dawała…